Każdy człowiek musi czasem dojść do swojego dna. Żeby się odbić. Żeby zmienić perspektywę. Żeby zacząć doceniać to, co już ma, i cieszyć się każdą chwilą. Oczywiście to dno znajduje się w różnych punktach dla różnych ludzi i… krajów, ale o tym za chwilę.
Dla niektórych dojście do dna oznaczało alkohol, narkotyki, milionowe długi i absolutny brak sensu życia. Ja szczęśliwie umiałem rozpoznać moment, w którym zapaliła się mi żółta lampka alarmowa. To było wtedy, gdy zacząłem odpowiadać na zapytania znajomych: „jakoś ciągnę”. Z perspektywy czasu moim dnem okazało się zwykłe zwątpienie w piękno i sens życia, przytłoczenie szarością codzienności, która brała się tylko z mojej niezdolności czy też niechęci do dostrzegania innych barw. Przyjrzałem się tej sytuacji czasem sam, czasem z pomocą dobrych „duchów”, które zawsze w takich chwilach się pojawiają, jak tylko damy im do siebie dostęp – i zdiagnozowałem, co jest nie tak. Praca, która kiedyś wydawała się atrakcyjna, ale już zaczęła przytłaczać rutyną. Związek, z którego wyparował wzajemny zachwyt, a zostały wspólne interesy, oczekiwania i roszczenia, a mimo to tak bałem się jego rozpadu. Plus niełatwa sytuacja rodzinna związana z chorobą ojca i oddechem nieuniknionego.
Jestem wdzięczny sobie, że tych 7 lat temu podjąłem odważne decyzje. Przeprowadziłem się do innego miasta, zostawiłem całe swoje środowisko, prace, fundacje, potem doktorat, to, co budowałem tyle lat, co jeszcze ludziom wydawało się sprawną maszynką do życia, która jak dobre stare auto z Niemiec „mogłaby jeszcze parę lat pociągnąć, zanim trafi na szrot”. Ale po co? Życie jest zbyt piękne, żeby przez nie „ciągnąć” czy iść z opuszczoną głową! Nie zawsze było mi łatwo z tymi decyzjami i z pewnymi konsekwencjami wcześniejszego życia tak czy siak musiałem się mierzyć, ale nie pozwoliłem, aby uczucia żalu i tęsknoty za starym i znanym wzięły górę.
I tak dziś mimo jesiennego dziadostwa pogodowego i różnych trosk, które są nieuniknioną częścią życia, odczuwam zadowolenie z punktu, w jakim jestem. Poznałem wspaniałą kobietę i jesteśmy szczęśliwymi rodzicami. Podążając za tym, na co cieszyło się moje wewnętrzne dziecko, odkryłem w Indiach jogę śmiechu i sprowadziłem ją do Polski. Przez kilka lat prowadziłem mnóstwo warsztatów i działań promujących tę metodę, a teraz jestem spokojny, mogąc dalej ją rozwijać, mając zapewniony komfort, jakim jest wiara w siebie. Po prostu robię swoje – kursy instruktorskie, wyjazdy z jogą śmiechu, warsztaty dla biznesu, szkolenia dla szkół, a klienci sami mnie znajdują i chętnie wracają. Na dodatek mam poczucie, że moja praca przyczynia się do pozytywnych zmian na świecie, bo daje ludziom więcej zdrowia, radości i optymizmu. Co więcej, publikując książkę „Joga śmiechu. Droga do radości”, spełniłem na swój oryginalny sposób dziecięce marzenie o byciu pisarzem, a już pracuję nad kolejną książką. I by tę drugą książkę dokończyć, już w styczniu udajemy się do Indii, zresztą z wyprawą dla miłośników jogi śmiechu, bo właśnie rzecz będzie o Indiach.
Porównywanie się z innymi nie ma sensu, bo każdy z nas jest unikalną osobą, ma inne talenty i możliwości. To tak jakby ryba porównywała się z ptakiem. Za to porównywanie się ze sobą kilka lat temu jest wartościową praktyką, bo pozwala dostrzec i docenić postępy. Także gdy wspominam to swoje „dno” i choć wiem, że życie by było ciekawe, wymaga czasem nowych wyzwań, to aż chce mi się skakać do góry, że jestem tu, gdzie jestem teraz.
Podziwiam każdego człowieka, który poprawił jakość swojego życia i odbił się od swojego dna. Znam trochę takich historii i nie przytaczam ich tym razem tylko dlatego, że jedynie historia osobista ma moc, zawsze podawanie czegoś z drugiej ręki ma w najlepszym razie smak i moc odżywczą odgrzanej mrożonki z mikrofali. Dlatego tak cenię bezpośrednią komunikację z Wami, jakiej dostarcza mi ten blog i kontakt „ja – ty” na warsztatach.
Ciekaw zaś jestem, jak to jest z tymi całymi społeczeństwami i narodami niekoniecznie najbardziej inteligentnej planety w kosmosie, na której żyjemy. Czy jako Polki i Polacy osiągnęliśmy już nasze narodowe dno czy jeszcze niestety nie? Widzicie to odbicie się od dna na horyzoncie czy czekają nas jeszcze głębsze pokłady Kali Yugi – wieku ciemności, jak hinduscy mędrcy przed wiekami określili tę epokę? A Amerykanie? Czy z wyborem Donalda Trumpa sięgnęli swojego dna i po tym szalonym i, mam nadzieję, krótkim epizodzie wybierać już tylko będą kandydatki i kandydatów kulturalnych i szanujących przeciwną płeć, imigrantów, mniejszości, wszystkie religie i narody świata?
Mimo iż z wykształcenia jestem socjologiem i absolwentem stosunków międzynarodowych (dziwne studia, po których nawet absolwent nie umie w jednym słowie powiedzieć, kim jest), nie chcę tu się mądrzyć i wyrokować. Jako jogin śmiechu zaś pragnę być zawsze i wszędzie programowym optymistą. Nie chcę więc odbierać nadziei, że nawet Mr. Trump może nas czymś zaskoczyć na plus, proszę bardzo, niech działa i pokaże, że potrafi być odpowiedzialnym prezydentem. Jak to powiedział nie tak dawno jeden z premierów Chin, „ciągle jest za wcześnie, by oceniać Rewolucję Francuską”. Także dopóki piłka w grze, dopóki żyjemy, róbmy święte swoje, to, w co wierzymy, to, co kochamy, dbajmy o siebie, o innych, o świat i niech politycy się dostosują do nas, a nie my do nich!